Wszystko ma swój koniec


       Zmieniłam nieco swoje zwyczaje i zamiast chodzić po górach, postanowiłam pochodzić po Wybrzeżu. Poszwędałam się po Sopocie, Gdyni, Gdańsku, a nawet zahaczyłam o Hel.
       Będąc już nad morzem postanowiłam zamoczyć w nim nogi i sprawdzić naocznie, co z tą wodą, czy faktycznie taka zimna jak to informowano w prognozie. Przyznaję, dla morsów za ciepła, ale dla normalnego człowieka trochę rześka^^ Zobaczyłam też narodowy nowy sport, czyli ni mniej ni więcej parawaning. Szacun dla wytrwalców, którzy uwaleni leżeli i smażyli się w słońcu. Poległabym po 5 minutach. Ja postawiłam na zwiedzanie, a nie na smażenie, bo nie będę ukrywać, że nie wyleżałabym.
       W Gdyni spacerowałam po nabrzeżu, gdzie cumuje Dar Pomorza. Pogoda była jak dla mnie boska, więc mój spacer trwał długo. Miałam chęć wdepnąć do Akwarium Gdyńskiego, ale kolejka, która przypomniała mi swoją długością ogonek na kolejkę na Kasprowy skutecznie mnie zniechęciła.
       W Gdańsku podreptałam na stare miasto. Sprawdziłam, czy Neptun stoi na swoim miejscu i zatopiłam się w uliczkach podziwiając kamienice. Zwróciłam uwagę na to, że są one szerokie na dwa okna, niektóre na trzy, ale to chyba bogatsi kamiennicy budowali. Zaliczyłam również diabelski młyn i mogłam dzięki temu podziwiać panoramę Gdańska.
       Spacer po Sopocie oczywiście odbył się na słynnym molo. Będąc tam zimą weszłam bezproblemowo, a teraz stały panie wołając ode mnie jakiś bilecik:)
       Na Hel popłynęłam katamaranem. Było fajnie. Podróż upłynęła w miłym towarzystwie i zbytnio się nie dłużyła. Miejscowość bardzo przypadła mi do gustu, bo nie była taka zapchana. Ludzie tam jakby inni, uśmiechnięci, bardziej przyjaźni. Nie warczeli, kiedy się o coś zapytałam. Przeciwnie, odpowiadali z uśmiechem. To miłe doznanie. Nie mam pojęcia, czy to nastawienie na turystę, czy oni faktycznie tam są inni.
       Nie mogłam nie skorzystać z okazji i nie zjeść świeżej flądry. Rany, dla podniebienia to uczta. Nie pamiętam już, kiedy jadłam taką z morza, a nie z rybnego. Nie ma porównania. Pycha.
       Tak mi się przyfarciło, że mogłam zobaczyć na Helu D-Day Hel 2015. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że jest to inscenizacja bojowego desantu na Hel z udziałem pasjonatów historycznych rekonstrukcji wojskowych. Impreza organizowana była po raz dziesiąty. Organizatorem była Fundacja Ochrony Zabytków Techniki Militarnej, Miasto Hel, Muzeum Obrony Wybrzeża w Helu oraz Grupy Rekonstrukcji Historycznej z całego kraju, w tym Grupa Rekonstrukcji Historycznej 82nd Airborne Division „Paraglite z Trójmiasta. Desant na Hel nawiązuje do największej w historii pod względem użytych sił i środków operacji desantowej podczas II wojny światowej, mającej na celu otwarcie tzw. drugiego frontu w zachodniej Europie. Ludzie biorący udział w tej inscenizacji fajnie się bawili. Ubrani w mundury z tamtych czasów wtapiali się w otoczenie. Nie wzbudzali jakiegoś niezdrowego zainteresowania. Skrzyneczki z coca-colą ustawione na samochodach dodawały smaczku temu wystrojowi. A i jeżdżące na rowerach dziewczyny ubrane w zwiewne sukienki w grochy i obowiązkowo z pomalowanymi ustami krwisto czerwoną pomadką wyglądały bardzo fajnie.
      No i hitem tej wyprawy była wizyta za cale 5 zeta, w Fokarium. Widok niezapomniany pływających foczek.













Popularne posty z tego bloga

Domowe lody

Domowy chleb pszenny

Kurczak z warzywami