Koniec wakacji, czyli bolesny powrót do rzeczywistości


      Wakacje powoli i nieuchronnie odchodzą w zapomnienie. Natrzaskałam mnóstwo zdjęć, więc tak łatwo nie dadzą o sobie zapomnieć. Spojrzę na nie za jakiś czas, z lekkim rozrzewnieniem. W sumie oprócz „wybranego” urlopu to będzie jedyny dowód, że gdzieś byłam. Opalenizna nie podkręcana wizytami w solarium odejdzie w bladą dal :)
      A teraz praca. Nie narzekam. Dobrze, że jest. Jest jednak rzecz, której nie jestem w stanie pojąć. Otóż będąc w górach o godzinie 6.00 stałam praktycznie na baczność, wyspana, wypoczęta, gotowa do wyjścia na szlak. Żaden wredny budzik mnie nie budził (chyba jedynie ten wewnętrzny). Natomiast wstawanie do pracy o wczesnej porze, to masakra. Nie napiszę jak nazywam ten marudzący budzik :D

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgm2nak3Fjct4jBkBx5X3qaKMrjDZyrdNey8xLwDZlb6DY1iK90QNyJek8nMoJ_xOa__eaU93_baXxsnGEXgPC6DOTCBhetZ4fEtugBe7f7nkXC8I_p0WY_Yh0_jHRAD0aTml1zIkGmWQJn/s1600/201408_tatry2.jpg

      Teraz trzeba się mobilizować, by zamiast oglądać zapierające dech w piersiach widoki, oglądać tabelki w arkuszu kalkulacyjnymi i niemiłą dla moich oczu facjatę współpracownika obiboka. Co by nie mówić, żeby opublikować ten czy inny wpis na blogasku to musi być opłacony abonament za internet. I tak pracować przez pięć w dniu tygodniu… do 67 roku życia (w definicji, bo nie jest powiedziane, że na tę emeryturę będzie dane komukolwiek przejść). 

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg1FQzAMJU0Kr5_X5JBVa_y-6H-Zrc95vXUPHIfV7vQIOCheSxMZ3DbSn6JcZbioKKeUtJwWEkzL2windwW8qdC9lqeadAFuoATZuav1mZCDXJJbylzl1fhENOZgIhANy4zZOYfxKJjlCpe/s1600/201408_tatry1.jpg

      Wakacje, to co prawda w moich ustach oksymoron, bom edukacyję przestałam odbierać, ale jednak mile się kojarzy ta letnia przerwa od nauki. Zatem nie wakacje, a urlop (to takie miłe słowo) upłynął mi nieco inaczej niż prawdziwej Matce Polce. Niczego nie remontowałam, nie borowałam, nie malowałam, nie robiłam porządku ni to na strychu ni to w piwnicy (jednego i drugiego brak to pewnie dlatego ;), ani też nie szykowałam słoików z marmoladą na wojnę z Rosją. Urlop minął. Przeleciał błyskawicznie. A skoro mowa o błyskawicach, to ich nie brakowało. Miałam to szczęście, że nie gębiły mnie za bardzo. Choć potrafią dać człowiekowi motywację do zejścia z grani, na którą mozolnie się wspinał. Warto się wspinać. Choć jest to niewymierne, a uczucia jakie towarzyszą nawet małej wyprawie trudne do opisania bez wchodzenia na teren grafomaństwa i tanich uniesień. Posłużę się mistrzowskim słowem Kazimierza Przerwy-Tetmajera

Ciche, mistyczne Tatry, owe wieczne głusze
zimowych, śnieżnych pustyń, owe zapadliska
niedostępne wśród złomów, gdzie jeden się wciska
mrok i gdzie wicher końcem swych skrzydeł uderza
z głuchym jękiem, jak końskie na polu kopyto,
uderzające w zbroję martwego rycerza:
ty, pustko, w siebie wołasz błędną ludzką duszę...

Ty, pustko nieskalana, kędy myśl człowieka
w dumną, zimną samotność wolno się odwleka,
jak lew ranny w pieczarę zapadłą i skrytą;
ty, pustko nieskalana, gdzie się dusza rzuca
zmęczona i ponura, by z krwi ochłodzić płuca,
oczy myć z kurzu, ręce ogartywać z błota...

O Tatry! Jakże drogą jest wasza martwota!
ten chram, kędy ofiarę niezmiernemu Bogu
odprawia wiatr u skały lodowej ołtarza,
a tej mszy słucha turni zwieszonych milczący
tłum i białego lasu przepastna ciemnota
i kędyś uczepiony na szczytowym rogu
blask wschodzącego słońca, co lody rozżarza,
na kształt lampy ofiarnej, u stropu wiszącej...

A kiedy się gwiazdami zaświecą przestrzenie
wiekuistego nieba i nieprzeniknione
zejdzie na ziemię nocy zimowej milczenie:
wówczas mi się wydaje, że już lat tysiące
ubiegły, że już życie dawno pogrzebione
i że jest to dusz ludzkich, dawno nie pamiętnych
dusz do szału zuchwałych, do szaleństwa smętnych,
uroczysko grobowe, senne i milczące.

      Wraca człowiek ze szlaku. Taki zjebany na maksa. Sponiewierany przez grawitację i matkę naturę, że miast słów szlachetnych o czym marzy to ściągnąć buty i wymoczyć nogi. Jednak ta włóczęga daje tyle samozadowolenia. Można nacieszyć oczy widokami, których codziennie się nie ogląda. Warto mieć bąble, to przecież norma, warto wstać skoro świt, warto iść przed siebie po błocie i w deszczu. Raz mi nawet góry zwędzono. Kiedy Kasprowy już mi uległ, w jednym momencie wszystko wokół spowiło mleko. Fajny widok, choć nic nie widać.  Ten stan rzeczy zmusił mnie do rezygnacji wturlania się na  Świnicę, bo choć sandałek na stopach nie miałam, to rozsądek jednak podpowiadał, aby sobie odpuścić.      
      Teraz przytupując w takt góralskich melodii zaczynam działalność kulinarną. Podstawianie jadła pod nos odeszło w niepamięć.

Ach, gdzie te szarlotki, oscypki... no dobra i jajecznica :)

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiWV0btDH5ZCyoqVYYmY0elnUzCQDhw_dlRkYsuCkpSY-AePCT9k5-fbU3Kx8reV8WI2QOW3kFLE1hIsYjwKTFD5CuXZ50feefJD4zOlJRabrJ3Ola_kuEiPZc7d4d9qdqg0cEh_hW7_4MC/s1600/201408_tatry3.jpg

Popularne posty z tego bloga

Domowe lody

Domowy chleb pszenny

Kurczak z warzywami